Najpierw wolała samochodziki od lalek, a potem broń. Przy okazji okazało się, że ma znakomitą wydolność, mimo że nieprzychylni wciąż martwią się, czy aby na pewno nie jest zbyt drobna. – Nie czytam tego, przynajmniej się staram. I możecie się ze mnie śmiać, ale do Pekinu jadę, żeby zdobyć medal – mówi w rozmowie z TVPSPORT.PL Monika Hojnisz-Staręga, liderka polskiej kadry biathlonistek.
MICHAŁ CHMIELEWSKI, TVPSPORT.PL: – Jaka krytyka cię najbardziej zabolała?
MONIKA HOJNISZ-STARĘGA: – Ze strony kibiców? Nie wiem. Serio, nie jestem w stanie jednoznacznie wskazać. Jestem typem zawodniczki, która stara się unikać czytania o sobie.
– Proszę cię. Nie da się uciec na sto procent. To przecież cholernie kuszące.
– No dobrze, racja. Próbuję nie czytać, z drugiej strony każdy z nas ma swojego Facebooka, Instagram itd. I jest tam mnóstwo osób, które gratulują, gdy jest dobrze i chcą być wtedy ojcami sukcesu. A gdy nie idzie, to bywają bezwzględni. Ale jesteśmy do tego przyzwyczajeni, z biegiem lat łatwiej filtrować te wszystkie komentarze. A ja szybko zapominam. Możliwe też, że jeszcze nikomu nie udało się wbić szpilki tak celnie, żeby to później rozpamiętywać i opłakiwać po nocach.
– Weronika Nowakowska w Pjongczangu nie wytrzymała, a chodziło tylko o typowy hejt, że "biathloniści pojechali na olimpijską wycieczkę".
– Każda skóra ma inną grubość.
– Ty jesteś generalnie grzeczna, prawda?
– Ja? Coś ty, ja to jestem cicha woda. I chyba Maciek [Staręga, mąż Moniki – przyp. red.] by to potwierdził. Okej, przed obcymi osobami trudno mi się od razu otworzyć, być w pełni sobą. Jestem ostrożna, muszę wybadać z kim mam do czynienia. Dopiero po pewnym czasie pozwalam sobie na więcej i się odkrywam. Ale "grzeczna" to dobra łatka. Bezpieczna, lepsza niż opinia skandalistki albo coś w tym stylu.
– To doświadczenie, które nabywa się z wiekiem?
– Chyba od zawsze taka byłam.
– A jak jest ze sportem? Czy w dojrzałej zawodniczce jest tyle samo marzeń i aspiracji do bycia legendą, co w 18-letniej Moni z przeszłości?
– Nie wiem czy wiek ma tu znaczenie. Jeżeli zrezygnujesz ze stawiania sobie poprzeczek coraz wyżej, to jest w zasadzie po tobie. Jedyne, co przychodzi z biegiem lat, to świadomość, że nie warto wymyślać czegoś ponad realia. Wiele razy się już na tym przejechałam, że chciałam za dużo, za mocno, za szybko. Miałam świetne dwa sezony, a potem kryzys. Wystrzał formy, a potem brak wyników. I brak odpowiedzi, z czego to się bierze. Lepiej wtedy nie popadać w skrajne stany, bo to niczemu nie służy. Zrozumiałam, że tu wielką rolę odgrywa kontakt z psychologiem. Całe życie myślałam, że jestem twarda i się bez tego obejdę. Nie, guzik prawda. Nie trzeba mieć problemów, żeby na tym skorzystać; żeby dać komuś pomóc ugruntowywać poczucie wartości.
– To brzmi jak oficjalne przesłanie do wszystkich młodych sportowców.
– I dobrze, niech brzmi!
– Jesteś dzisiaj szczęśliwa?
(cisza)
– Jestem. Jestem, to milczenie nie wynikało z tego, że chcę przed sobą coś ukryć. Ale wiesz co? Coraz więcej w życiu doświadczam zła. Zdarza mi się usiąść i pomyśleć: Boże, Monia, takie rzeczy się dzieją, tyle jest cierpienia, a ty tu marudzisz, mimo że tak naprawdę masz wszystko. Na co dzień tego nie widzimy, omijamy. Emocjonalny cios przychodzi, gdy to zło zdarzy się gdzieś niedaleko.
– A ty też dostałaś po dupie od życia?
– Jak powiem, że "nie" i "nigdy", to i tak nikt nie uwierzy, co?
– Nie.
– Przypomniała mi się jedna sytuacja. Cztery lata temu zostałam odesłana z Pucharu Świata do drugiej ligi – Pucharu IBU. Nie wiedziałam dlaczego, nie znałam koncepcji, nie czułam, że to powinnam być ja. Będąc już wtedy od lat w elicie, po prostu się popłakałam. Ale wiesz co? Wystartowałam w tych zawodach i wygrałam. I dzisiaj dziękuję, że tak to się wtedy skończyło. Musiał minąć czas, żeby zrozumieć, po co to wszystko było.
– A co jest twoim największym zwycięstwem?
– Rodzina. Jak nie myślę o sporcie, to o niej. Słyszysz, jak mi aż głos zadrżał? Mam z ich strony niesamowite wsparcie. Rodzice i siostra są ze mną zawsze, wszystko zrozumieją. Siostra zresztą sama była biathlonistką – starszą, którą to ja goniłam z wynikami i deptałam jej po piętach.
– Była sparingpartnerką czy największą rywalką?
– Nie wiem, co ona by ci dzisiaj odpowiedziała, ale ja nie miałam żadnej spinki. Ale ja byłam młodsza. Zresztą to ja ją zaciągnęłam na trening!
– Okazała się mniej utalentowana?
– Trudno powiedzieć, może gdyby nie kontuzja, to ona też byłaby teraz reprezentantką kraju? Nie wiem, czy na taką samą skalę jak ja, ale tego się już nie dowiemy. To zresztą bez znaczenia. Najważniejsze, że skoro rozumie biathlon, mogę jej nadal ze szczegółami opowiedzieć o wszystkim, co mnie spotyka. I zawsze ma dla mnie jakąś radę. Czasami nawet nie muszę się odzywać.
– Zdumiewające, że nizinny Chorzów mógł wychować narciarkę.
– Pozdrawiam Lidera Katowice.
– A twój mąż równie nizinną Rawę Siedlce. Niezły duet "górali", górali, których ciągle nie ma w domu.
– Szczerze? Wolę mieć męża-sportowca niż biurowca, który przy moim trybie życia wracałby do domu o szesnastej, czekał tygodniami i nie rozumiał, czym się zajmuję. Chyba bym oszalała, gdybym miała się ciągle głowić, co on tam beze mnie robi. Okej, z Maćkiem tak samo bywamy dużo oddzielnie, tylko że on akurat doskonale wie, jak wygląda moje życie. I je akceptuje, bo sam ma identyczne.
– Kogo więcej nie ma w domu?
– Jego.
– Jak nie umrzeć z tęsknoty?
– Pamiętać, że sport nie jest na całe życie. I że któregoś dnia w końcu będzie normalnie i we dwoje.
– Są też pozytywy: jak się nie jest ciągle razem, mniej patrzy się na swoje wzajemne wady.
– Na przykład na moje nałogowe żucie gumy?
– To największa?
– Nie, jest jeszcze jedna, ale tamtej się wstydzę jak cholera.
– A jaką on ma największą?
– To człowiek-spontan, może zrobić wszystko na ostatnią chwilę, nagle i jakoś to będzie. No i oczywiście się na tym przejeżdża! Jestem kompletnie inna, nie umiałabym żyć bez planu.
– Kto z was będzie wyżej w Pekinie? On nie ma wątpliwości, że ty.
– Nie no, nie dam się wkręcić w taką rozmowę! Obyśmy oboje wrócili stamtąd zadowoleni. Najlepiej z medalami.
– Czy po tylu latach kochasz jeszcze sport tak, jak kochałaś go, gdy zaczynałaś?
– Nie będę ściemniała, że biathlon był mi pisany od dziecka. Nie był, nie mógł, skoro mieszkałam poza górami. I kto wie, czy zostałabym w nim dłużej, gdyby nie atmosfera, jaka panowała w klubie. To dla ludzi zaczęłam przychodzić na zajęcia, podobnie jak na pierwszy obóz pojechałam głównie, dlatego że lubiłam spędzać z nimi czas. Taką prawdziwą biathlonistką zostałam, dopiero gdy w ferie na Kubalonce pierwszy raz dostałam do ręki broń. Od tamtej pory to uwielbiam, chociaż wiadomo, że z biegiem lat ta miłość trochę ewoluuje.
– Co w strzelaniu kręci małe dziewczynki?
(cisza)
– Ha, dobre pytanie. Już nie jestem taka mała, więc mogłam zapomnieć. Choć to nie tak, że dzisiaj już mi się nie podoba. Wtedy kluczowe było chyba oglądanie transmisji z zawodów. Imponowało mi, jaki to męski i twardy sport. I imponował mi "King of Norway", czyli Ole Einar Bjoerndalen. A obok niego Tomasz Sikora.
– Męski sport? Czyli jeździłaś samochodzikami po dywanie w ulice?
– Miałam taki!
– Nie żartuj.
– Mówię poważnie. I miałam też straż pożarną, kilka innych aut. Mało kiedy bawiłam się lalkami, to było zdecydowanie ciekawsze. Patrz, może to faktycznie były pierwsze predyspozycje do biathlonu? Z dywanu na igrzyska, jak to w ogóle brzmi.
– Jaką masz najlepszą pamiątkę olimpijską?
– Wspomnienia i wyniki, tyle mi wystarczy. Tatuażów nie robię. Dziary w kółka olimpijskie to dziwna moda.
– Igrzyska współcześnie, te pełne komercji i pieniędzy, dalej są sexy?
– Są. Inaczej, ale są. Choćby przez to, że są raz na cztery lata i że każdy, kto chce tam wystartować, planuje cały ten okres z myślą, żeby właśnie tam i wtedy być najlepszym. Poza tym w Polsce sukces olimpijski nadal dużo waży, zapewnia ci miejsce w historii.
– I to bywa nieznośny ciężar.
– To zależy, kto i jak się przygotował. Ja chcę jechać do Pekinu, żeby zdobyć medal. Okej, po początku tego sezonu ktoś czytając to, może pomyśleć o mnie różne rzeczy, ale właściwie... dlaczego mam tego nie mówić? Możecie mnie wyśmiać, śmiało. Trudno. Nie jestem na to łapczywa, ale nie boję się głośno mówić o marzeniach. Jako sportowiec nie jestem jeszcze spełniona. Cztery i osiem lat temu przeżyłam fajne przygody, kilka razy otarłam się o sukces, ale do tej pory go tam nie osiągnęłam. Gdybym odeszła ze sportu, odeszłabym z niedosytem. Nie chcę go mieć. Chcę stanąć na podium, wrócić do domu, usiąść w fotelu z założonymi rękami i cieszyć się, że się udało. Że ty, Monia z Chorzowa, to zrobiłaś.
– A to są twoje ostatnie igrzyska?
– Nie wiem.